czwartek, 19 maja 2011

Dorsze, czyli wędkowanie inaczej

Po świętach, nowa rodzina z Krakowa, tzn męska jej część wyraziła chęć
wyprawy na dorsze. Brzmiało to szumnie, cena wydawała się korzystna a ja
jako, ze jako dziecko łapałam rybki, albo starałam się je łapać,
postanowiłam zaszaleć i wyrwać się na jeden dzień na kuter.




Pobudka dramat, przed 4, bo o 6 trzeba było już się stawić we
Władysławowie. Na miejscu okazało się, że cena jest dwa razy wyższa, co
przełknęłam z bólem, dużym. Na kutrze było około 20 chłopa i nie
omieszkali wyrazić swojej opinii, że jak będę Jonaszem, to będą musieli
mnie za burtę wyrzucić - taki rybacki dowcip.


Ok, ruszamy. Przed nami 1,5h wypłynięcie w morze. W mikro kabinie z
termosami z herbatą i kawą był ekran sonaru, który pokazywał głębokość i
rybki. W tym czasie wędkarze spali, pili, przechwalali się osiągami i
rozmawiali o sprzęcie, czyli o jak największej ilości haczyków
doczepianych do linki. Ja, jako że wędka była wypożyczona miałam jeden
hak, inni, 5-6. W końcu dopływami, na hasło zarzucamy wędki a pilker
opada na 80m. Mijają dosłownie 2 minuty i szyper orzeka, ze ryb nie ma i
płyniemy dalej. Myślałam, że będziemy tak sobie czekać na ryby a tu nie
- jak nie ma, to płyniemy dalej. Następna miejscówka i wkoło już 5
podobnych jednostek jak nasza. I zaczęła się rzeź. Każdy zaczął wyciągać
dorszyki jedna za drugimi. Niektóre zahaczone były za oko, grzbiet,
brzuch. Każdy poniżej wymiaru ochronnego. Na moje pytanie, czy można
wypuścić za małą rybę, usłyszałam, że jak wyciąga się ją z 80 metrów, to
zmiana ciśnienia jest tak duże, że ryba nie przeżyje. Ciśnienie na
powierzchni powodowało, że oczy wychodziły im z orbit. Kiepsko pomyślałam.

I tak, przez kilka godzin. Wystarczyło, że ryby przez chwile nie brały,
tzn nie nabijały się na haki, płynęliśmy dalej. Panowie wędkarze, przed
sygnałem wyłączenia silinika juz stali z wędkami, gotowi w ułamku
sekundy, by nie tracić czasu zarzucić wędki.




Zostaliśmy poinformowani, że limit na jednego wędkarza to 7 dorszy, ale
tym chyba nikt się tym nie przejmował. Ja przy 6 stwierdziłam, ze
jeszcze jeden i kończę na dziś. Zresztą ręce bolały dramatycznie.

I jeszcze jedno - nie ważne co inni mieli na lince, czy jeden czy 5
haczyków, czy dodawali szprotki do pilkerów, czy gumki, efekty były
bardzo podobne. Bo jak można tu mówić o tym co widać na 80 metrach i czy
ryba może wybierać czy zjeść szprota, haczyk, czy przypadkowo ktoś
wywlecze ją za oko.

Na koniec dodam zdjęcie, które tylko dodaje dramatyzmu. Ryby były od
razu patroszone na kutrze i przed płukaniem wyglądały kiepsko...

Nie jestem przeciwnikiem wędkowania, ale ta wyprawa pozostawiła mi jakiś
niesmak i wiem, że milej jest łapać bez sondy, mając równe szanse z rybką.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz