czwartek, 25 listopada 2010

Maroko - dzień I, czyli jedna noc za grubą kasę!

Afrykański kontynent przywitał nas deszczem, ale nasz miny nie rzedły. Do czasu... Wklepywanie danych z "wiz" (to nie do końca wiza, ale raczej karta opisująca skąd, dokąd, dlaczego), zajęło celnikom godzinę. Po tym czasie nie było już mowy o autobusie miejskim - tak więc taxi. Przestrzeżeni przed oszustami, fałszywymi taksówkami, zawyżaniem cen, co zrobiliśmy? Tak, wsiedliśmy do nieoznakowanej taksówki a na próby targowania kierowca tylko się z pobłażaniem uśmiechnął. Jak się miało potem okazać - nie umiem się targować;)

Dojechaliśmy sprawnie do miasta, ale nasz hotel znajdował się wewnątrz medyny, do której samochody nie miały wstępu. I problem - jak trafić. Taksówkarz momentalnie sam zawołał swoich "kolegów" przewodników a na nasze prośby by wytłumaczył jak dość, nie powiedział nic, tylko odjechał.

Tak więc 22 wieczorkiem, stoimy pod murami i nie wiemy czy iść samemu szukać, czy zaufać nowo poznanym ludziom. Suma sumarum, poszliśmy za nimi, bo zarzekali się, że nie chcą kasy, tylko mogą nas potem do restauracji swojej mamy zaprowadzić (!). Nasz hotel Ryad znajdował się w 7 zaułku, za 3 kupą śmieci. Ale w środku...








...basen ;) na dachu (duża wanna)...


Miłym gestem było poczęstowanie nas herbatką miętową.




Pokoje, oryginalnie stare, regionalne, ale czyste. Potem miało się okazać, że to luksus! Wszędobylskie mozaiki, mega wysokie materace.


Łazienka też w stylu. Potem mieliśmy się dowiedzieć, że miedziane, wyklepywane umywalki można kupić na ulicy.


Przestrzegano nas przed bakteriami w wodzie, więc zęby myte były w mineralce.

1 komentarz: